Wielkopolska Teka Edukacyjna

Marek Hłasko „Pętla”

Przemiany polityczne, jakie przyniósł Polski Październik 1956 roku, doprowadziły także do zmian istotnych dla kultury. Złagodzono cenzurę, dopuszczono do druku książki pisarzy zachodnich, a także polskich pisarzy emigracyjnych. Równocześnie dochodzą do głosu młodzi twórcy. Druga połowa lat pięćdziesiątych to także czas poszukiwania nowych środków wyrazu w prozie. Po schematycznych, propagandowych powieściach socrealistycznych wielką odmianę przyniosły opowiadania Marka Hłaski. Publikowane początkowo w czasopismach, potem w ogłoszonym w 1956 roku tomie „Pierwszy krok w chmurach”, zyskały wielką popularność i doczekały się w następnych latach wznowień i licznych naśladowców.

 

Fragment opowiadania Marka Hłaski „Pętla”

Począł padać deszcz. Ludzie kulili się z zimna; podnosili kołnierze palt i przemykali pod murami. Ciemność nadciągała nad miasto; wysoko, za brudnymi chmurami, umierało światło dnia. Zapalały się pierwsze okna; wiatr kołysał latarnie i zamiatał ich światłem kałuże. „Udręka -pomyślał Kuba przymknąwszy oczy – Udręka…” Zaczepił jakiegoś chłopca i zapytał:- Gdzie tu jest knajpa? – Tu pełno tego – powiedział chłopiec. – Najbliższa za rogiem. „Pod Orłem”, tak?- Może być- powiedział Kuba. – Gdzie to jest? – Zaraz za rogiem – rzekł chłopiec i wskazał ręką. Po chwili Kuba wszedł do środka. Pachniało piwem, starymi zakąskami i zjełczałym tłuszczem; na suficie od lata kołysały się lepy pełne zeschłych much. Nad bufetem rozpostarł szeroko skrzydła wypchany orzeł; obok, z afisza o ohydnych barwach, strzelały wielkie litery. „Alkohol to twój wróg” – odczytał Kuba. „Zostań górnikiem” – namawiał drugi afisz. „Nawet dowcipne!” – pomyślał i uśmiechnął się. Stanął przy ladzie i pstryknął w palce. Bufetowa podeszła.- Jedna duża – powiedział Kuba; zsunął kapelusz na tył głowy. Bufetowa przyjrzała się jego potłuczonej twarzy i powiedziała:- Wypadek przy pracy? – Po pracy. – Co się stało?- Jedna duża – powiedział z udręką w głosie Kuba.- Zakąskę pan życzy?- Może być.-Śledzik?- Może być.- Piwo? – Może być.- Ale tylko porter – rzekła rozkładając ręce; była równie brzydka jak afisze, pomiędzy którymi stała. -Innego piwa na razie nie ma. Przywożą nam o piątej. Teraz jest… – Odsunęła rękaw kitla i spojrzała na zegarek. – O, jeszcze wcześnie! Wpół do czwartej.- Niech pani da porter – wymamrotał Kuba. – Szybciej, proszę… – Przecież się nie pali – powiedziała, odsłaniając w uśmiechu końskie zęby. – W cienkie szkło nalać czy w grube? – Wszystko jedno. Wódka to jest wódka. Nie jestem pijakiem. – Ale klienci mają różne wymagania – rzekła. – Czasem trafia się taki, co nie wypije z grubego szkła, żeby tam nie wiem co. Czy pan jeszcze co życzy?- Nie – powiedział Kuba i energicznie potrząsnął głową. – Nie będę więcej pić. Tylko ta setka i do domu. Koniec. Albo wie pani co? Jeszcze jedną, od razu…Wypił i postawił kieliszek na ladzie. Odetchnął. Potem wypił jeszcze jedną wódkę. „Źle robię- mówił do siebie. – Przecież wiem, że źle robię, że nie mogę zrobić już nic gorszego. Przed chwilą też to wiedziałem; wiedziałem, że wódka to najgorsza rzecz, jaka mogła mnie dzisiaj spotkać. Jeszcze mógłbym się w tej chwili opamiętać…” I nagle zimna łapa strachu zdławiła mu mózg.

 

Marek Nowakowski „Benek Kwiaciarz”

Kronikarzem PRL-u bywał często nazywany Marek Nowakowski, autor zbiorów opowiadań „Ten stary złodziej” (1958) i „Benek Kwiaciarz” (1961). Są to opowieści z życia nizin społecznych w powojennej Warszawie i okolicach. Jednak nie jest to tylko zapis życia jakiegoś wąskiego, wyjątkowo brutalnego środowiska. W tych opowiadaniach odbija się szarość rzeczywistości wielu miast i miasteczek.

 

 

Fragment opowiadania „Benek Kwiaciarz”

Benek Kwiaciarz spotkał Todka na stacji. Wypili po piwie i oparli się o barierkę. Ludzie długim korowodem schodzili z peronu. Na przejeździe zastrachany węglarski koń wierzgnął nogami, zatrzeszczał dyszel, z wozu czarną strużką sypał się miał. Furman klął przenikliwie i okładał kijem ostry zad szkapiny.– Zaląkł się – mruknął Benek. Słyszeli chrapliwe poświstywanie konia.– Satynowskiego chabeta. Wsiowa. – Todek starannie przyczesał włosy, ułożył z nich na tyle głowy dwa śmieszne skrzydełka. Zwrócili spojrzenie na zielony kiosk. Zebrała się tam grupka mężczyzn. Zdmuchiwali z kufli pianę. Pijany węglarz potoczył się na ścianę, czapka zakryła mu oczy, niezdarnie wyciągnął ręce.– Dojrzewa – powiedział ponuro Todek. Spoglądał uważnie. – Tak jak ja wczoraj. W tym samym miejscu. Całą noc. Cholernie zimno. – Wzdrygnął się. –Też od piwa początek. Węglarz miękko podwinął nogi i opadł na ziemię.– Zasnął. – Todek pokiwał głową. – Jak ja wczoraj.– I ja też kiedyś tutaj – roześmiał się Kwiaciarz. – Niefartowne miejsce. Ludzie pod kioskiem ciasną gromadką napierali do okienka, grzebali po kieszeniach i odginając najmniejszy palec ujmowali w dłoń porterowe butelki.– Miałem ładne parę złotych. Ładne – mruknął Todek. – A rano?! – Złe bruzdy wyrosły mu koło ust. – Nic! Główną ulicą przejechały trzy błyszczące lakierem stary. Pędziły hałaśliwie. Odprowadzili je wzrokiem do zakrętu.– Nowe – rzekł Kwiaciarz. – Nie dotarte.– Możliwe wozy – przytaknął Todek. Podniósł się na dłoniach i usiadł okrakiem na barierce. – A za te ładne parę złotych, co miałem – kołysał się niezgrabnie, opuścił głowę, aż krew spłynęła mu do twarzy – można by w porządnej knajpie z muzyką. Jakaś laleczka… Warto by mądrzej – westchnął.– Warto – przyznał Kwiaciarz – za te parę złotych. Ale jak? Przeszedł milicjant. Służbowo, z paskiem pod brodą. Przy kiosku zapanowało ożywienie. Mężczyźni ujęli pod pachy obwisającego węglarza, ułożyli go między beczkami. Władek milicjant szedł niedbale, drobnym, spacerowym kroczkiem. Na tych spod kiosku zerknął krótko, ale uważnie.– Ten Władek to wielki nygus, wielki. – Kwiaciarz splunął z pogardą.– Wszyscy są dobrzy –powiedział zagadkowo Todek. Zeskoczył na ziemię. – Zmęczyłem się, trzeba wypić.

 

 

Sławomir Mrożek „Słoń”

W 1957 ukazał się pierwszy tom opowiadań Sławomira Mrożka „Słoń”. Czarny humor, ironia, sarkazm nowelek szybko przyniosły popularność ich autorowi. Autor często obśmiewa arogancję urzędników, piętnuje ich żądzę władzy i absurdalne poczynania. Zwykły człowiek jest bezradny wobec instytucji państwowych, ale także zdezorientowany w świecie, gdzie panuje kult nauki i postępu.

 

 

Opowiadanie Sławomira Mrożka „Słoń”

Kierownik ogrodu zoologicznego okazał się karierowiczem. Zwierzęta traktował tylko jako szczebel do wybicia się. Nie dbał także o należytą rolę swojej placówki w wychowaniu młodzieży. Żyrafa w jego ogrodzie miała krótką szyję, borsuk nie posiadał nawet swojej nory, świstaki, zobojętniałe na wszystko, świstały nadmiernie rzadko i jakby niechętnie. Niedociągnięcia te nie powinny mieć miejsca, tym bardziej że ogród bywał często odwiedzany przez wycieczki szkolne. Był to ogród prowincjonalny, brakowało w nim kilku podstawowych zwierząt, między innymi słonia. Usiłowano go na razie zastąpić, hodując trzy tysiące królików. Jednak w miarę jak rozwijał się nasz kraj — planowo uzupełniano braki. Wreszcie przyszła kolej i na słonia. Z okazji 22 Lipca ogród otrzymał zawiadomienie, że przydział słonia został ostatecznie załatwiony. Pracownicy ogrodu, szczerze oddani sprawie, ucieszyli się. Tym większe było ich zdziwienie, kiedy dowiedzieli się, że dyrektor napisał do Warszawy memoriał, w którym zrzekał się przydziału i przedstawił plan uzyskania słonia sposobem gospodarczym. „Ja i cała załoga — pisał — zdajemy sobie sprawę, że słoń jest wielkim ciężarem na barkach polskiego górnika i hutnika. Pragnąc obniżyć koszty własne, proponuję zastąpić słonia wymienionego w odnośnym piśmie — słoniem własnym. Możemy wykonać słonia z gumy, w odpowiedniej wielkości, napełnić go powietrzem i wstawić za ogrodzenie. Starannie pomalowany, nie będzie się odróżniał od prawdziwego, nawet przy bliższych oględzinach. Pamiętajmy, że słoń jest zwierzęciem ociężałym, nie wykonuje więc żadnych skoków, biegów i nie tarza się. Na ogrodzeniu umieścimy tabliczkę wyjaśniającą, że jest to słoń szczególnie ociężały. Pieniądze zaoszczędzone w ten sposób możemy obrócić na budowę nowego odrzutowca albo konserwację zabytków kościelnych. Proszę zwrócić uwagę, że zarówno inicjatywa jak i opracowanie projektu jest moim skromnym wkładem we wspólną pracę i walkę. Pozostaję uniżenie” — i podpis. Widocznie memoriał trafił do rąk bezdusznego urzędnika, który biurokratycznie traktował swoje obowiązki i nie wniknął w istotę sprawy, ale kierując się tylko wytycznymi w zakresie obniżki kosztów własnych — zaakceptował ten plan. Otrzymawszy odpowiedź zezwalającą, dyrektor ogrodu zoologicznego polecił wykonać ogromną powłokę z gumy, którą następnie wypełnić miano powietrzem. Mieli dokonać tego dwaj woźni przez nadmuchiwanie powłoki z dwóch przeciwnych końców. Aby rzecz utrzymać w dyskrecji, cała praca musiała być ukończona w ciągu nocy. Mieszkańcy miasta dowiedzieli się już, że ma przybyć prawdziwy słoń i chcieli go zobaczyć. Poza tym dyrektor naglił, ponieważ spodziewał się premii, o ile jego pomysł zostanie uwieńczony powodzeniem. Zamknęli się w szopie, w której urządzony był podręczny warsztat i zaczęli nadmuchiwanie. Jednak po dwóch godzinach wysiłku stwierdzili, że szara powłoka tylko nieznacznie uniosła się nad podłogą, tworząc bulwiasty, spłaszczony kształt, w niczym jeszcze nie przypominający słonia. Noc postępowała, głosy ludzkie uciszyły się, jedynie z ogrodu dolatywało wołanie szakala. Zmęczeni, przerwali na chwilę pilnując, żeby powietrze już nadmuchane nie uciekło. Byli to starsi ludzie, nieprzyzwyczajeni do takiej roboty. — Jak tak dalej pójdzie, skończymy dopiero rano — rzekł jeden z nich. — Co ja powiem żonie, kiedy wrócę do domu? Nie uwierzy mi przecież, jeżeli jej powiem, że przez całą noc nadmuchiwałem słonia. — Rzeczywiście — zgodził się drugi. — Słonie nadmuchuje się rzadko. Wszystko przez to, że nasz dyrektor jest lewak. Po dalszej półgodzinie poczuli się zmęczeni. Kadłub słonia powiększył się, ale daleko było mu jeszcze do pełnych kształtów.

— Coraz ciężej idzie — stwierdził pierwszy. — W samej rzeczy — przytaknął drugi. — Jak po grudzie. Odpocznijmy trochę. Kiedy odpoczywali, jeden z nich zauważył kurek gazowy, wystający ze ściany. Pomyślał, czy nie dałoby się wypełnić słonia do reszty gazem — zamiast powietrzem. Powiedział o tym koledze. Postanowili zrobić próbę. Załączyli kurek do słonia i ku ich uradowaniu już po krótkiej chwili na środku szopy stanęło zwierzę w całej wysokości. Było jak żywe. Zwalisty tułów, słupiaste nogi, wielkie uszy i nieodłączna trąba. Dyrektor, nie zmuszany już do liczenia się z żadnymi względami, a powodowany ambicją posiadania w swoim ogrodzie okazałego słonia — postarał się, żeby model był bardzo duży. — Pierwszorzędny — oświadczył ten, który wpadł na pomysł z gazem. — Możemy iść do domu. Rankiem przeniesiono słonia do umyślnie urządzonego dlań wybiegu, w centralnym punkcie, koło klatki z małpami. Ustawiony na tle naturalnej skały wyglądał groźnie. Przed nim umieszczono tablicę: „Szczególnie ociężały — w ogóle nie biega”. Jednymi z pierwszych gości tego dnia byli uczniowie miejscowej szkoły, przyprowadzeni przez nauczyciela. Nauczyciel zamierzał przeprowadzić lekcję o słoniu w sposób poglądowy. Zatrzymał całą grupę przed słoniem i zaczął wykład: — Słoń jest roślinożerny. Za pomocą trąby wyrywa młode drzewka i objada je z liści. Uczniowie skupieni przed słoniem oglądali go pełni podziwu. Czekali, żeby słoń wyrwał jakieś drzewko, ale on tkwił za ogrodzeniem bez ruchu. — Słoń pochodzi w prostej linii od zaginionych już dzisiaj mamutów. Nic więc dziwnego, że jest największym z żyjących zwierząt lądowych. Pilniejsi uczniowie notowali. — Tylko wieloryb jest cięższy od słonia, ale ten żyje w morzu. Możemy więc śmiało powiedzieć, że królem puszczy jest słoń. Przez ogród powiał lekki wiatr. — Waga dorosłego słonia waha się od czterech do sześciu tysięcy kilogramów. Wtem słoń drgnął i uniósł się w powietrze. Przez chwilę kołysał się tuż nad ziemią, ale podtrzymany wiatrem ruszył do góry i ukazał całą swą potężną postać na tle błękitu. Jeszcze chwila i mknąc coraz wyżej zwrócił się ku patrzącym z dołu czterema krążkami rozstawionych stóp, pękatym brzuchem i koniuszkiem trąby. Potem, niesiony przez wiatr poziomo, pożeglował ponad ogrodzenie i zniknął wysoko za wierzchołkami drzew. Osłupiałe małpy patrzyły w niebo. Słonia znaleziono w pobliskim ogrodzie botanicznym, gdzie spadając nadział się na kaktus i pękł. A uczniowie, którzy wtedy byli w ogrodzie zoologicznym, opuścili się w nauce i stali się chuliganami. Podobno piją wódkę i tłuką szyby. W słonie nie wierzą w ogóle.

 

 

Kazimierz Wierzyński tom wierszy „Czarny polonez”

Pierwszą dobitną reakcją na antysemicką i antyinteligencką politykę polskiego rządu w marcu 1968. był opublikowany na emigracji tomik Kazimierza Wierzyńskiego „Czarny polonez”. Mimo oddalenia poeta udowodnił swoją doskonałą znajomość realiów życia w kraju. W wierszu „Do towarzysza Wiesława” mówił o rozczarowaniu Polaków postawą I sekretarza PZPR Wiesława Gomułki, w „Wyprawie fenickiej” o nowej cesze narodowej – zamiłowaniu do drobnego handlu, w „Wyprawie naukowej” o inteligenckiej nędzy. W ironiczny i gwałtowny sposób rozbił złudzenie jakiejkolwiek stabilizacji – jak próbowano nazwać okres lat sześćdziesiątych.

 

„Stabilizacja”

Zaaklimatyzujemy się

Zaaprowidujemy się

Postarzejemy się

Przyzwyczaimy się

Pogodzimy się.

 

Wszystko się jakoś zabliźni

W naszej pijanej ojczyźnie

Na ranach pajęczyna

W dziurawych ścianach mech

Minie jeden miniony okres

Jedna kolejka

Minie drugi miniony okres

Setna kolejka

Mała stabilizacja

Wielka kapitulacja

Aklimatyzacja.

Racja racja

Śmiech.

 

„Moralitet o czystej grze”

Czeka

N.K.W.D.

Gestapo

U.B.

I da capo.

 

Dawniej nocne pukanie do drzwi,

Teraz czekamy w południe, najlepiej prywatnie,

Dawniej godzinami twarzą do ściany,

Teraz prosimy siadać, pomówmy poufnie,

Dawniej piwnica, karetka i przepadł,

Teraz niech pan się zastanowi, bo jakże inaczej,

Czasy unormowane, nie jest tak źle,

Mieszkanie z puli premiera,

Paszport konsularny na lata,

Stypendia, kongresy,

Pan widzi, wszystko się zmienia,

Żadna deprawacja, denuncjacja,

Żaden Orwell, to informacja,

Nasze prywatne okno na świat,

Kto i z kim, tak czy nie.

 

Niech pan się zastanowi,

Ustawi się moralnie,

Nam chodzi o szczerość,

O czystą, jasną grę.

 

Mówi się – double talk,

Śni się – double dreams,

Żyje się – double life,

Ale skacze się z okna tylko raz.

 

„Moralitet o korycie”

Gdyby to była przynajmniej kość

Ale to jest poszczerbiony kartofel

I trochę grysu.

 

A jednak żrą się,

Kąsają się, gryzą,

Cała świta do koryta,

Jedno ryło włazi z kopytami,

Drugie ryło pcha się pod kopyta,

Każdy ryj pod ryjem ryje,

Wszystko jedno grys, kartofel,

Byle było ryło w ryło,

Wiwat Rzeczpospolita.

 

Obywatele,

Nie samym chlewem człowiek żyje.

Wielkopolska Teka Edukacyjna

creative

Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska (CC BY-NC-ND 3.0 PL)
Więcej informacji tutaj.

Wielkopolska Teka Edukacyjna traktowana jest jako kompletny zbiór, przedziały czasowe (1939-1945; 1946-1969; 1970-1990) są zamkniętymi utworami i każde dodatkowe użycie poszczególnych elementów strony (np. zdjęć) wymaga odrębnej pisemnej zgody.

Znajdz-nas-na-facebooku