Wielkopolska Teka Edukacyjna

Pokolenie’68

Na przełomie lat 60. i 70. doszła do głosu nowa generacja twórców, nazywanych przez krytykę najczęściej pokoleniem ’68 lub Nową Falą. Do najwybitniejszych przedstawicieli tego nurtu należą związani z Poznaniem poeci Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki. Obydwaj studiowali polonistykę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, założyli grupę poetycką „Próby”. Ich wiersze ukazują świadomość młodych ludzi, którzy II wojnę światową znali z opowieści rodziców, a dorastali już w PRL. Partyjne przemówienia, natrętna propaganda transparentów i gazet były ich codziennością. Poezja miała stać się poszukiwaniem prawdy.

Stanisław Barańczak „Parę przypuszczeń na temat poezji współczesnej”

 

 

 

 

 

1.

Powinna być nieufnością.

2.

Powinna być nieufnością, bo tylko to usprawiedliwia dzisiaj jej istnienie. Im szerszy zasięg ma jakiś środek wypowiedzi, tym usilniej stara się odzwyczaić nas od myślenia, wpoić nam te czy inne prawdy absolutne, podporządkować nas określonym systemom wartości, zmusić nas do takich czy innych zachowań. Poezja – jak dobrze wszystkim wiadomo – ma dziś zasięg wąski. Ale w tym może leżeć szansa jej odrodzenia, jej „kapitał zakładowy”, od którego można wyjść. Jest szansa, aby stworzyć z poezji pierwszy przyczółek walki o niezafałszowany obraz świata, w którym żyjemy: właśnie dlatego, że poezja zwraca się nie do biernego odbiorcy rozwalonego przed telewizorem lub przerzucającego stronice gazety, ale do człowieka, który widać p r a g n i e m y ś l e ć, skoro w ogóle bierze książkę poetycką do ręki.

3.

Ale nie tylko dlatego. Jest też i ten powód, że poezja jest nie anonimowym głosem Wielkich Manipulatorów, ale głosem jednostki. Myślenie indywidualne to myślenie nieufne, krytyczne wobec zbiorowych wiar, sentymentów i histerii. Wrodzony indywidualizm tego rodzaju literackiego, przez poetów różnych epok tłumiony lub podsycany na nowo, dzisiaj staje się dla poezji jeszcze jedną szansą aktywnego stosunku do świata.

4.

I to zresztą nie wszystko. Przecież wrodzoną (co nie znaczy, że nie dającą się kształtować lub zaniedbywać) cechą poezji trzeba też nazwać jej skłonność do konkretu. Poezja zawsze sprawdza, przymierza pobożne życzenia do stanu faktycznego. „Jak to sobie konkretnie wyobrażacie?” – to pytanie, jakie właśnie dziś szczególnie często powinien zadawać poeta, przysłuchujący się nieufnie ogólnikowym hasłom, pojemnym mitom, wymijającym trudności i zacierającym konflikty opisom świata. Powinien sprowadzać to wszystko do poziomu jednostkowego przypadku i na tym pojedynczym przykładzie sprawdzać, co się ostaje z pięknie brzmiących ogólników.

5.

Więc powinna być nieufnością. Krytycyzmem. Demaskacją. Powinna być tym wszystkim aż do chwili, gdy z tej Ziemi zniknie ostatnie kłamstwo, ostatnia demagogia i ostatni akt przemocy. Nie sądzę, aby to właśnie poezja miała do tego doprowadzić (jeśli zresztą cokolwiek jest w stanie do tego doprowadzić). Ale wierzę, że poezja może się do tego przyczynić: może nauczyć człowieka myśleć o świecie w kategoriach racjonalnej nieufności wobec wszystkiego, co zagraża mu pod postacią kłamstwa, demagogii i przemocy. Stanie się tak wtedy, gdy poezja, o której myślę, będzie nieufna w pełni, konsekwentnie, gdy będzie zdzierać maski pozorów nie tylko z zewnętrznego świata, ale i z samej siebie. Gdy będzie zarówno w tym, co ją otacza, jak i w tym, co tkwi wewnątrz niej, ukazywać skłócenie, niejednolitość i wieloznaczność czającą się pod powierzchnią harmonii, zgody i oczywistości.

6.

Od tego musi zacząć. Od nieufności, która oczyści drogę temu, czego wszyscy potrzebujemy. Mam na myśli – to nic nowego, zgoda, ale już niemal zapomnieliśmy, na czym nam powinno zależeć – mam na myśli, oczywiście, prawdę.

[Tekst napisany w lipcu 1970, opublikowany w zbiorze „Etyka i poetyka”, Paryż 1979]

Skoncentrowanie na języku, rozbijanie utrwalonych połączeń słów służyło zdemaskowaniu ideologicznych nadużyć. Zarazem zmuszało czytelnika do wysiłku, podatność na propagandę wypływa bowiem z bierności, z bezrefleksyjnego podejścia do mowy.

Stanisław Barańczak „Spójrzmy prawdzie w oczy”

odważmy się spojrzeć

prawdzie w te szare oczy, których z nas nie spuszcza,

które są wszędzie, wbite w chodnik pod stopami,

wlepione w afisz i utkwione w chmurach;

a choćby się pod nami nigdy nie ugięły

nogi, to jedno będzie nas umiało rzucić

na kolana.

Z tomu „Dziennik poranny”, 1972

Ryszard Krynicki *** (Język to dzikie mięso …)

 

 

 

 

Język, to dzikie mięso, które rośnie w ranie,

w otwartej ranie ust, żywiących się skłamaną prawdą

język, to obnażone serce, nagie ostrze,

które jest bezbronne, ten knebel, który dławi

powstania słów, to zwierzę oswajane

z ludzkimi zębami, to nieludzkie, co rośnie w nas

i nas przerasta, ta czerwona flaga, którą wypluwamy

razem z krwią, to rozdwojone, co otacza, to

prawdziwe kłamstwo, które mami,

to dziecko, które ucząc się prawdy, prawdziwie kłamie

      Z tomu „Organizm zbiorowy”, 1975

Stanisław Barańczak  „Skoro już musisz krzyczeć, rób to cicho”

 

      Skoro już musisz krzyczeć, rób to cicho (ściany

mają

uszy), skoro już musisz kochać,

zgaś światło (sąsiad

ma

lornetkę), skoro już musisz

mieszkać, nie zamykaj drzwi (władza

ma

nakaz),skoro już

musisz cierpieć, rób to we własnym domu (życie

ma

swoje prawa), skoro

już musisz żyć, ogranicz się we wszystkim (wszystko

ma

swoje granice)

Stanisław Barańczak „Każdy może stać”

Pamięci nieznanej kobiety,

której śmierć w przeddzień Wszystkich Świętych 1979

stała się przyczyną czasowego zamknięcia

sklepu mięsnego przy ul. Ściegiennego,

a stąd zrozumiałego zawodu i rozgoryczenia

pozostałych klientów

Może nie karkówki, lecz za to ile otuchy

mógł wynieść z tego wydarzenia i

sklepu mięsnego (karkówka

to mięso) każdy, kto widział, jak starsza

kobieta, na wpół mdlejąc w tłoku (mięso

to białko), osuwa

się na klęczki, ale ostatkiem sił,

czepiając się cudzych toreb i jesionek, znowu

dźwiga się (białko

to życie) do pozycji pionowej, po czym

dopiero,

utrzymywana w niej przez napór innych (życie

to walka) ciał,

umiera na serce,

stanowiąc tym samym żywy, tj. właściwie nieżywy, dowód

prawdy zawartej w sentencji: lepiej umrzeć

stojąc

niż żyć na kolanach

[wiersze Stanisława Barańczaka z tomu „Tryptyk z betonu, zmęczenia i śniegu”,1980]

Miron Białoszewski tom nowel „Donosy rzeczywistości”

W 1973 ukazały się „Donosy rzeczywistości”, notatki z dziewiątego piętra „mrówkowca”. Przez cienkie ścianki docierają wszystkie dźwięki, poeta zapisuje rozmowy i odgłosy, utrwala konflikty międzyludzkie i awarie techniczne. Nawet brak prądu, stukot butelek czy windy, cieknący kran może stać się tematem noweli.

 

 

Miron Białoszewski Przecieki”

Ta nad nami – co robi? Co robi? Przez te lata misteryjne sufitowości upuszczań, że nie sypia, że tolerantka. Potem wyszło, że wyrzuca książki, zeszyty przez okno, nie ona – jej siostrzeniec, tu mieszka. O truciach, cięciach żył było w innych moich zapiskach na te piętra między nami. A między nami a podnami – tymi, co już nie są – przeciekało. Raz. Drugi. I jakoś. Znaczy, schło. Ale nie przeciekało może aż tak (aż jak – powiem, powiem). A może aż tak. Jak? A właśnie. Ale nie. Teraz nie my, a nam. Przecieka. Nie do wiary… O to od niej. Ona, ta pani. Należy

– sama mówi, do partii – mówi Le. Do mnie, a do niej tak: – że nam kapie, to niech kapie, nie przeszkadza, ale jak tej pani, babie strasznej, pod nami kapnie, to dopiero będzie…

I ja to samo powiedziałem, bo lało się w nocy strumieniami, poszedłem, mówiłem, słuchała z mokrą głową, potem do Le. O mnie, że co za sąsiedzi, co za sąsiedzi, pan Miron taki delikatny, tak się wtedy skradał…

To Le. jej znowu:

– może się i nie skradał, bo nam niech kapie, ale jak ona do administracji, ta spod nas?

– o – na to właśnie ona, ta pani znad nas, co od niej kapie – ja się go nie boję, administratora, ja jestem z nim na per świnia.

Kazimierz Orłoś „Cudowna melina”

 „Cudowna melina”, napisana w 1971, zatrzymana przez cenzurę, ostatecznie ukazała się w 1973 w Instytucie Literackim w Paryżu. Za publikację w wydawnictwie emigracyjnym autor został ukarany całkowitym zakazem druku. W tej powieści opisał pokusy i mechanizmy władzy na przykładzie powiatowego miasteczka. Samowola miejscowych notabli przeraża, system małomiasteczkowych powiązań i układów sprawia, że nawet przestępstwa uchodzą im bezkarnie.

 

 

Fragment powieści Kazimierza Orłosia „Cudowna melina”

Inwalida Franek Słomkiewicz (lat dwadzieścia jeden, niedowład lewej nogi na skutek skomplikowanego złamania kości podudzia i zmiażdżenia rzepki kolanowej) siedział sam przy stoliku, z którego kelner Ludwiś nie zdążył jeszcze posprzątać. […]Muszynę zaczepił pierwszy: — Panie nieznajomy, uprzejmie proszę! (Muszyna rozglądał się za wolnym stolikiem.) Pan łaskawy spocznie.

 Potem zaraz zaczął opowiadać o swoim wypadku.

 Rok minął niedawno, jak sekretarz Miedza, wracając z rybaczówki służbową warszawą, potrącił niedaleko mostu pijanego Franka. Pijany szedł w dodatku nieprawidłową stroną. Franek twierdził, że było odwrotnie: to nie on był pijany, a sekretarz Miedza (mówił nawet, że widział w samochodzie dziewczynę), i nie on szedł nieprawidłowo, a sekretarz zjechał na pobocze, oślepił światłami i odrzucił ze złamaną nogą na bok. Potem uderzył w drzewo. Śledztwo, prowadzone przez porucznika Gontarskiego, pod nadzorem komendanta naszej MO, majora Popielaka, wykazało bezpodstawność tych oskarżeń. („Wymieniony Słomkiewicz Franciszek w stanie nietrzeźwym szedł prawą stroną drogi i w chwili, kiedy samochód marki warszawa, prowadzony przez obywatela Miedzę Eugeniusza, mijał go, zatoczył się pod koła wozu…” — odpowiedni fragment protokołu przesłuchań.)

 Franek przeleżał w szpitalu niecałe trzy tygodnie — dziewiętnastego dnia został wypisany. Chyba za wcześnie, bo kość nie zrosła się dobrze. Przyjęto go wprawdzie po dwóch dniach z powrotem (leżał później dwa miesiące, ale od tego czasu noga nie chciała się goić. Franek cierpiał bardzo, w dodatku po trzech miesiącach przyszło wymówienie z pracy (był listonoszem i jasne się stało dla kierownictwa urzędu, że z chorą nogą nie będzie mógł pracować). Później były także kłopoty z rentą, której ostatecznie nie dostał. Franek wracał do domu wieczorem — dawno już rozwiózł pocztę. W mieście załatwiał sprawy prywatne. („Od godziny siedemnastej trzydzieści do dwudziestej piętnaście przebywał wraz z ob. ob. Okrasą Stanisławem i Lewandowskim Zenonem w restauracji »Myśliwska«” — zanotowano w protokole). Franek twierdził wprawdzie, że nie był w „Myśliwskiej” i nie pił w towarzystwie wyżej wymienionych, ale świadkowie podtrzymali sformułowania zawarte w protokole. Później na własną rękę dochodził sprawiedliwości: pisał skargi, zażalenia i odwołania, jeździł nawet do stolicy, do Fali 56. Wszystkie jednak interwencje w jego sprawie skutecznie odpierano kilkoma fragmentami protokołu.

 — I co, panie łaskawy? Powiesz pan, że jest sprawiedliwość na świecie? — spytał Muszynę, kiedy opowiedział wszystko. […]

Przy sąsiednim stoliku siedziało dwóch milicjantów i cywil w ciemnych okularach (młody, szczupły mężczyzna w szarym garniturze). Milicjanci nie zdjęli czapek. Później usiadł przy nich drugi cywil — tęgi, czerwony na twarzy mężczyzna. On jeden był pijany — cywil w okularach i milicjanci pili oranżadę. Mówili do tęgiego „kierowniku”. Był to pracownik prezydium — Rybaczyński, zwany Jasiem Flachą. […]

Franek, kiedy opowiadał o wypadku, często zwracał się w ich stronę, jakby chciał, żeby milicjanci słyszeli. Teraz przechylił się i chwycił tęgiego za rękaw.

 — Panie Jasiu, pozwól pan do nas na chwilę.

 Tęgi zamrugał powiekami. Był bardzo pijany — wstając wywrócił krzesło. — Ja bardzo przepraszam — powiedział do milicjantów.

 Franek pomógł mu podnieść krzesło. — Siadaj pan, panie Jasiu, i opowiedz temu gościowi o mnie. Tylko tak szczerze, jak bratu.

 Tęgi podał Muszynie rękę. Chwilę nie mówił nic, potem pochylił się nad Frankiem i zaczął szeptać:

 — Franiu, ja ciebie bardzo lubię, ale ja przecież nie wszystko mogę. Ja bardzo przepraszam — zwrócił się do Muszyny — zamienię z kolegą dwa słowa.

 — Proszę, proszę — kiwnął głową Muszyna.

 — Franiu — szeptał tęgi — wiesz sam, jak jest. Ty mówisz tak, protokół co innego. Myśleć to ja mogę tak, jak ty mówisz, ale mówić to mogę tylko tak, jak jest napisane w protokole. Od tego są kompetentne czynniki, żeby napisały i pouczyły obywateli, co i jak!

Tadeusz Konwicki „Mała apokalipsa”

 „Mała apokalipsa” Tadeusza Konwickiego ukazała się nakładem podziemnej Niezależnej Oficyny Wydawniczej w 1979. Akcja powieści toczy się w kraju, który niedługo będzie przyłączony do Związku Radzieckiego jako kolejna republika. Jest więc to jakby zapowiedź przyszłych losów Polski, ale z powodu totalnego bałaganu panującego wokół nie sposób ustalić daty. W tym świecie mało kto już rozumie znaczenie słowa wolność, zarówno wśród przedstawicieli władzy, jak i opozycji. Bohater przez spiskowców zostaje wyznaczony do tego, by dokonał aktu samospalenia na schodach Pałacu Kultury. Sam musi siebie przekonać, że ten heroiczny czyn ma sens.

Fragmenty powieści Tadeusza Konwickiego „Mała apokalipsa”

Stanąłem na przystanku autobusowym. Pod słupkiem przechadzała się kontrolerka biletowa, szersza niż wyższa, przerażająca słonica Miejskich Zakładów Komunikacyjnych. Przyglądała się podejrzliwie potencjalnym pasażerom.

– Proszę pani – pytam nieśmiało – czy chodzi jeszcze autobus 155, bo ja słyszałem, że został skasowany?

– A bo ja wiem. Przedwczoraj jeszcze widziałam na rondzie. Pan postoi, to zobaczy. […]

Wcisnąłem się do przepełnionego autobusu. Zaczadziały wyziewami przemęczonych ludzi przypomniałem sobie w końcu, co pogarsza moje samopoczucie, moją ogólną sytuację. Oczywiście kac. Ogromny kac numer jeden. Gdzie go nażyłem? W jakich okolicznościach?

W moim kraju nie nędzy. Mało kto żebrze na rogach ulic, a jeśli to robi, to jakoś bez przekonania, bez tej siły wewnętrznej, bez tych praw moralnych właściwych prawidłowemu żebractwu. Nikt nie dzieli zapałek na cztery części i nikt nie liczy ziaren soli. Zresztą dzielić zapałek nie opłacałoby się w dzisiejszych czasach. Ledwie co trzecia daje się zapalić. Nasza nędza współczesna jest przezroczysta jak szkło i niewidzialna jak powietrze. Nasza nędza to kilometrowe ogonki, to nieustanny tłok łokci, to złośliwy urzędnik, to spóźniony bez powodu pociąg, to odcięta przez fatalne siły woda, czyli brak wody, to zamknięty nieoczekiwanie sklep, to rozwścieczony sąsiad, to kłamliwa gazeta i wielogodzinne przemówienie w telewizji zamiast transmisji sportowej, to przymus należenia do partii, to zepsuta pralka sprzedana w państwowym magazynie, to specjalne sklepy, w których możesz coś sobie kupić za dolary, to monotonia życia bez żadnej nadziei, to rozpadające się miasta historyczne, to pustynniejące województwa i zatrute rzeki. Nasza nędza to łaska totalnego państwa, łaska, z której żyjemy.

Czy pan nie wie, jak jest dziś prawdziwa data? […] Oni tylko wiedzą. Bezpieczeństwo. Też chyba nie. Sam minister albo ścisłe kolegium. Importowany kalendarz wisi w sejfie wielkim jak prawdziwy pokój. Codziennie minister z zachowaniem ceremoniału wchodzi tam w ścisłej tajemnicy i zdziera kartkę, którą automatycznie spala na popiół. Nikt nie zna daty, bo przez lata a to prześcigano terminy, a to zawalano. Raz goniono, goniono Zachód i przegoniono, w innym momencie goniono i pozostano w tyle. Każda gałąź przemysłu, każda instytucja, każdy PGR mieli swój kalendarz i z nim się zmagali. Pięć miesięcy do przodu, później dwanaście do tyłu. 1974 w 1972, potem 1977 w 1979. I wszystko się pokićkało. Nikt nic nie wie. Po słońcu, panie sąsiedzie, jakoś jedziemy. Ale burdel szalony.

Wielkopolska Teka Edukacyjna

creative

Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska (CC BY-NC-ND 3.0 PL)
Więcej informacji tutaj.

Wielkopolska Teka Edukacyjna traktowana jest jako kompletny zbiór, przedziały czasowe (1939-1945; 1946-1969; 1970-1990) są zamkniętymi utworami i każde dodatkowe użycie poszczególnych elementów strony (np. zdjęć) wymaga odrębnej pisemnej zgody.

Znajdz-nas-na-facebooku